Rozmowa z Janem Marczakiem, autorem książki pt. Wielki Strajk w Majdanie Sieniawskim
• Nie każdy z czytelników ma szerszą wiedzę na temat strajku w Majdanie Sieniawskim w 1937 r. i okoliczności użycia przez policję broni palnej w stosunku do pokojowo manifestujących chłopów. Czy mógłby pan przybliżyć nam te wydarzenia? Co się stało 25 sierpnia 1937 r.? Jak do tego doszło?
– Trochę zapominamy już, jak trudne było życie na wsi w okresie międzywojennym. Na przednówku chłopi często głodowali, nie było ich stać na zakup podstawowych przedmiotów życia codziennego, choćby butów. Praktycznie nikogo nie było stać na wizytę u lekarza. W wiosce liczącej 2 tys. osób umierało rocznie 70 dzieci! Mówię to jako lekarz, który dokładnie przeanalizował księgi parafialne z tego okresu. Przypomnijmy sobie też sytuację polityczną po zamachu majowym, kiedy obywatele nie mogli w sposób demokratyczny wyrazić swojej woli. Do emigracji zmuszono niezwykle popularnego na wsi Wincentego Witosa. W takiej sytuacji nie dziwmy się, że mieszkańcy wsi walczyli o swoje prawa poprzez strajk. Tak też było w Majdanie Sieniawskim, gdzie chłopi aktywnie wzięli udział w Wielkim Strajku Chłopskim w 1937 r. Niestety w ostatnim dniu strajku, dosłownie kilka godzin przed jego zakończeniem, policja w stosunku do niewinnych chłopów użyła zupełnie nieuzasadnionej siły. Do bezbronnych ludzi strzelano z karabinu maszynowego! Zginęło aż 15 osób, w tym sześcioletnie dziecko. W tym czasie ginęli też ludzie w innych miejscowościach, ale to w właśnie w Majdanie odnotowano najwięcej ofiar.
• Skąd pojawił się u lekarza pomysł napisania książki o tych dramatycznych wydarzeniach?
– Upłynęło już wiele lat, więc ta tematyka staje się coraz bardziej odległa. Odnosiłem jednak nieodparte wrażenie, że niektórzy o wydarzeniach w Majdanie Sieniawskim chcieliby po prostu zapomnieć. Dodatkowo spotykałem się z wieloma sformułowaniami, które zupełnie rozmijają się z rzeczywistością. Ale nie dziwmy się. Młode pokolenie nie ma możliwości zdobycia rzetelnej wiedzy, jak to wtedy naprawdę było. W związku z tym niewiele wie o dziadkach i pradziadkach, którzy walczyli w okresie międzywojennym o godność, a potem, w latach II wojny światowej walczyli w obronie Ojczyzny. W mojej książce piszę też o mieszkańcach Majdanu, którzy zginęli w czasach okupacji niemieckiej oraz po wojnie w wyniku napadów banderowców z UPA. Tymczasem czas ucieka nieubłaganie. Dziś już zostało niewiele osób, które pamiętają tamte trudne wydarzenia. Dla mnie to, co się stało w Majdanie Sieniawskim w 1937 r. jest szczególnie bliskie ze względu na fakt, że ówczesnym prezesem Stronnictwa Ludowego w tej wsi był mój dziadek Mikołaj Marczak. On dbał o organizację tego strajku. Po latach do dziadka przychodzili uczestnicy strajku, działacze ludowi. Wspominali. Co ważne, mój dziadek w latach 70. XX w. spisał wspomnienia dotyczące tego wydarzenia. To była dla mnie dodatkowa motywacja, by opracować książkę na ten temat. I cieszę się, że jest żywe zainteresowanie tą pozycją. Te egzemplarze, które posiadałem jako autor, rozdałem i wiem, że są przekazywane dalej. Książka jest też w księgarniach w okolicy i cieszy się dużym zainteresowaniem.
• Mówił pan, że dzisiaj żyje już niewiele osób, które pamiętają tamte wydarzenia. Ale panu udało się do nich dotrzeć. Tym większą wartość ma pana opracowanie. Jedną z tych osób jest pani Bronisława Szegda. Czy ich relacje potwierdzają się z dokumentami, do których pan dotarł?
– Byłem zaskoczony doskonałą pamięcią tych osób. I ich opowiadania w pełni pokrywają się z wspomnieniami mojego dziadka, a także z innymi opracowaniami na ten temat. Nie dziwmy się jednak. Wtedy to były młode osoby, dla których były to traumatyczne wydarzenia i głęboko utkwiły w ich pamięci. Wspomniana Bronisława Szegda (ur. 1926 r.) np. doskonale pamięta, jak biegła do domu wzdłuż drogi, gdzie polscy policjanci kolbami dobijali rannych mieszkańców wsi. Jeden z policjantów zapytał się: Czego krzyczysz? Bo zabiliście mi mamę – odpowiedziała. To są rzeczy, które trudno zapomnieć. Tym bardziej, że to nie koniec rodzinnych tragedii, bo w wyniku odniesionych ran zmarł jej siostrzeniec, sześcioletni Edward Działo, a ciężko pobity przez policjantów został jej ojciec.
• Skąd się wzięła taka agresja w stosunku do pokojowo demonstrujących chłopów?
– Ze smutkiem trzeba przyznać, że miejscowa policja od początku dążyła do konfrontacji. Od jakiegoś czasu sytuacja w Majdanie Sieniawskim mocno irytowała ówczesne władze. Chodziło o silną pozycję ruchu ludowego w tym rejonie. Na jego czele stał wtedy mój dziadek Mikołaj Marczak. Najpierw działał w Stronnictwie Chłopskim, potem doszło do zjednoczenia ruchu ludowego i dziadek stworzył prężne struktury Stronnictwa Ludowego. Po poświęceniu sztandaru SL w 1936 r. w Majdanie Sieniawskim do Stronnictwa należało ponad 200 mieszkańców wsi! I ci chłopi wiedzieli, o co walczą. Sami dobrowolnie i chętnie zapisywali się do organizacji. Mimo licznych prowokacji chłopi w czasie Wielkiego Strajku Chłopskiego zachowywali tutaj wzorowy spokój. Jednak w noc poprzedzającą ostatni dzień strajku odbyło się spotkanie komendanta miejscowego posterunku z donosicielami pracującymi dla policji granatowej. Mowa była o tym, żeby doprowadzić do siłowej konfrontacji. Stąd wzięły się potem telefony do Lwowa o tym, że chłopi napadli na posterunek policyjny w Majdanie Sieniawskim. Dlatego też „na górze” podjęto decyzję o wysłaniu tutaj oddziału ze Szkoły Policyjnej w Mostach koło Przemyśla z rozkazem otwierania ognia bez ostrzeżenia. Czy policja granatowa otrzymała odgórne polecenia, by doprowadzić do użycia siły w stosunku do protestujących? O tym nie wiem, ale faktem jest, że miejscowa policja robiła wszystko, by doszło do tragedii. Faktem jest też jednak niezwykle brutalne traktowanie strajkujących. Także po zakończeniu strajku. Mówię tutaj o braku właściwej opieki medycznej dla rannych czy tendencyjnie prowadzonych rozprawach sądowych, w wyniku których organizatorzy strajku trafiali do więzienia. Wśród nich także mój dziadek.
• Do jeszcze większej tragedii doszłoby, gdyby nie interwencja światowej sławy ortopedy prof. Adama Gucwy.
– Kiedy policja otworzyła ogień, wielu ludzi uciekło do lasu. Profesorowi informacje o wydarzeniach w Majdanie przekazał uczestniczący w strajku jego brat, Jan Gucwa. Kiedy policja otworzyła ogień, ukrył się w lesie. Następnie pociągiem dotarł do Lwowa, do swojego brata, cenionego lekarza. Ten zbulwersowany tym, co się stało w jego rodzinnej wsi interweniował u wojewody lwowskiego. W wyniku tej interwencji wojewoda odwołał decyzję o kolejnej pacyfikacji wsi. Dzięki prof. Gucwie wreszcie zaopiekowano się rannymi, którzy przebywali w szpitalu w Jarosławiu. To efekt jego kolejnej interwencji.
Czytaj więcej na e-wydaniu zielonego sztandaru:http://wydawnictwoludowe.embuk.pl/pub/zielony-sztandar-zielony-sztandar-2-8-wrzesnia