Około 2/3 Polaków zarabia poniżej średniej płacy w kraju, wynoszącej 4574 zł. Tylko najwyższa kadra kierownicza osiągnęła europejski poziom wynagrodzeń. Pozostali zarabiają 3-4 razy mniej niż w krajach zachodnich. Kiedy zbliżymy się do tamtejszych wynagrodzeń?
Samochodów nie kupują samochody. Samochody są kupowane przez ludzi – powiedział ponad wiek temu Henry Ford, jeden z ojców współczesnego kapitalizmu. Ta na pozór banalna myśl kryje w sobie głębsze przesłanie, nad którym powinni się zastanowić polscy przedsiębiorcy. Co z tego, że koszty wyprodukowania towarów czy świadczenia usług będą minimalne, skoro nie będzie ludzi mających dość pieniędzy, by je kupić. Motorem gospodarki jest obrót pieniężny, w którym uczestniczy całe społeczeństwo, a nie elitarna grupa bogaczy. Tymczasem w latach 90. w Polsce ukształtował się model półkolonialny. Masowe bezrobocie, faktyczny rozpad związków zawodowych, a przynajmniej zaniechanie przez nich działań na rzecz zwykłych pracowników, doprowadziło do zupełnego zwichnięcia relacji między pracodawcami a pracobiorcami. Ci pierwsi mogli dyktować warunki, ci drudzy byli zmuszeni przyjąć każde nawet najbardziej krzywdzące. Przez lata niskie płace były przedstawiane jako warunek rozwoju polskiej gospodarki. Nieźle skomentował to Ryszard Petru, mówiąc, że tak niskie płace to dość żałosny atut w światowej rozgrywce ekonomicznej.
Od początku lat 90. do dziś PKB wrósł w kraju o 225 proc., a płace, liczone w stałych cenach i startujące z bardzo niskiego poziomu zaledwie o 200 proc. To uchyla przedstawiany przez pracodawców argument jakoby wzrost płac był szybszy niż wzrost wydajności pracy. Zresztą na pytanie o wydajność pracy nie ma jednej odpowiedzi.
Teresa Hurkała