Trzeba było kilku dni, by rząd zauważył katastrofę, która dotknęła Pomorze. Nie wiadomo, dlaczego wojewoda nie chciał wystąpić o pomoc wojska i dlaczego nie chciał ogłosić stanu klęski żywiołowej. W chwili próby politycy, którzy mówią tak wiele o silnej sprawnej władzy, zawiedli obywateli.
Rozmiar strat poraża. Żywioł zabił sześć osób. Pozbawił dachu nad głową 3 tysiące rodzin. Tysiące hektarów lasów w Borach Tucholskich i na Pojezierzu Kaszubskim legło pokotem. Zniszczone zostały linie energetyczne, także w tydzień po katastrofie wciąż w tysiącach gospodarstwach nie ma prądu. Od Tucholi do Wejherowa ciągnie się pas największych zniszczeń. W tej sytuacji rząd nie widzi powodu, czy ogłosić stan klęski żywiołowej. Czego jeszcze potrzeba wobec tego rozmiaru zniszczeń? Wybuchu wulkanu? Wojewoda pomorski Dariusz Drelich, do którego apelowano po przejściu huraganu, o wezwanie do pomocy wojska, odpowiedział, że nie będzie go wzywać do zbierania gałęzi i grabienia liści. Człowiek, który powinien być najlepiej poinformowany o stanie bezpieczeństwa swojego województwa, dowiódł tymi słowami, że nie ma pojęcia co naprawdę dzieje się na Pomorzu. Telewizja publiczna krzepi serca widzów, pokazując jak sprawnie przebiega akcja usuwania zniszczeń na terenach poszkodowanych przez nawałnicę. Gdyby jej wierzyć, to wszyscy zdali egzamin na piątkę. Prawda jest niestety kłopotliwa dla rządu, gdyż ten egzamin oblał. W sposób symboliczny ilustrują to zdjęcia pokazujące, jak ludzie, którzy sami zostali dotknięci nieszczęściem, wyciągają z błota samochód ministra Antoniego Macierewicza.
Teresa Hurkała