Zarabiamy trzy razy mniej niż wynosi średnia unijna. Daleko nam do Duńczyków, których płace są pięć razy wyższe. A ceny u nas nie są wcale o tyle niższe. Statystyczny koszyk Polaka, czyli to, co może kupić za swoją pensję, jest pusty w porównaniu z takim samym w bogatych krajach UE. Płace w Polsce rosną, ale wolno. Jeżeli w tym tempie będziemy gonili zachodnią Europę, to zrównamy się z nią za… 85 lat.
Od 1989 r. udało się nam podwoić dochód narodowy. A według Eurostatu rok temu PKB przeliczone na mieszkańca z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej wyniosło u nas 61 proc. średniej unijnej. Zrównaliśmy się pod tym względem z Węgrami. Gorzej od nas wypadły tylko Łotwa, Bułgaria i Rumunia. Daleko nam do takich krajów jak Austria, Irlandia, Holandia, Szwecja czy Niemcy, gdzie PKB per capita przekracza 120 proc. średniej unijnej. Ten wskaźnik traktuje się jako wyznacznik poziomu dobrobytu danego kraju. Nie do końca odzwierciedla on rzeczywisty poziomu życia gospodarstw domowych. Lepszym wskaźnikiem jest spożycie indywidualne na głowę mieszkańca. Pod tym względem wypadamy trochę lepiej. W 2012 r. uzyskaliśmy bowiem 71 proc. średniej unijnej. Istotna jest struktura konsumpcji indywidualnej. W krajach bogatych mniej pieniędzy ludzie przeznaczają na podstawowe potrzeby – zakup żywności, opłaty za mieszkania i media. Więcej zostaje im na inne wydatki, sporo mogą oszczędzić. W krajach biedniejszych gros wynagrodzenia przeznacza się na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Na inne nie zostaje już dużo. Taki jest wynik niskich zarobków. Od wejścia do UE nasz pensje urosły o 1/3, ale nadal są trzy razy niższe niż unijna średnia. Eurostat podaje, że w 2011 r. przeciętne wynagrodzenie w Polsce wyniosło 800 euro i było o 33 proc. wyższe niż w 2005 r. Mimo to większość z nas nie czuje się zamożna. I nie może to dziwić, gdy spojrzy się, ile na rękę dostają średnio pracownicy w innych krajach. W Szwajcarii jest to ponad 17 tys. zł, w Danii – 13 tys., w Finlandii, Irlandii, Niemczech, Francji – ponad 9 tys. zł.
600 euro w portfelu
Obecnie średnia płaca w UE to 2177 euro. Z nieco ponad 600 euro w kieszeni mamy prawo czuć się jak ubodzy krewni. Po wejściu do UE tych pieniędzy zaczęło nam przybywać. Największy wzrost zanotowaliśmy w 2008 r., czyli na początku kryzysu. Wynosił on 12 proc. W kolejnych latach tempo wzrostu wyhamowało, ale nadal utrzymywało się na poziomie około 4 proc. Jednak te dane nie uwzględniają inflacji. Gdy weźmiemy ją pod uwagę, to realne wynagrodzenia w sektorze publicznym zwiększyły się tylko o 1,9 proc. w 2010 r. I był to najniższy wzrost od 2004 r. Średnio w roku skracaliśmy dystans o 0,95 proc. Jeśli nadal w tym tempie będziemy gonili UE, to takie same wynagrodzenia uzyskamy dopiero za 65 lat, a takie jak w strefie euro za 85 lat. Jednak obraz jest lepszy, gdy uwzględni się siłę nabywczą naszych wynagrodzeń. Większość produktów i usług jest w Polsce tańsza niż na Zachodzie. Poziom cen kształtuje się u nas na poziomie 25 do 50 proc. poniżej średniej unijnej. Najdrożej jest w Szwajcarii i Norwegii – powyżej 50 proc. średniej dla UE. Niewiele taniej jest w Danii – 47 proc. Ale już w Niemczech, Francji, Holandii, Wielkiej Brytanii i we Włoszech ceny są już niższe – poniżej 20 proc. przeciętnej w UE. Nie jest więc tam dużo drożej niż w Polsce. Dlaczego płace u nas rosną tak wolno? Eksperci są zgodni – różnice w wynagrodzeniach związane są z naszą niższą produktywnością. Wynika to z mniejszej wydajności pracy, a ta jest skutkiem braku najnowszych technologii produkcji, nowoczesnych maszyn i złej organizacji pracy. By to się zmieniło, musimy przestawić gospodarkę na innowacyjne tory. Tylko w ten sposób będziemy mogli przyspieszyć.
Magiczne słowo kryzys
Zła koniunktura gospodarcza nie sprzyja rozmowom o zarobkach. Pracodawcy uważają, że magiczne słowo kryzys jest odpowiedzią na wszelkie roszczenia. Pracownicy, przestraszeni widmem redukcji, spokojnie znoszą brak podwyżek. Liberalizacja rynku pracy pozwala na dodatek szukać form zatrudnienia jeszcze bardziej korzystnych dla pracodawców niż etat. Dzieje się tak kosztem poborów i zabezpieczeń socjalnych pracownika. W sferze publicznej brak merytorycznej dyskusji wspartej na rzetelnych analizach. Mamy tylko powtarzanie tych samych argumentów. Związkowcy mówią, że za obecne pensje, a zwłaszcza minimalne (w Polsce 377 euro, gdy Belgii 1502,a we Francji 1430 euro), nie da się przeżyć. Przedsiębiorcy zaś, wspierani przez ekonomistów, wmawiają opinii publicznej, że praca w Polsce jest horrendalnie droga, a zniesienie płacy minimalnej byłoby w interesie zatrudnionych. Ciekawe, że te same argumenty padają w czasach prosperity i kryzysu. Przedsiębiorcy skutecznie lobbują za ograniczeniem praw pracowniczych, a efektem tego nie jest spadek bezrobocia. Co zresztą zrozumiałe, bo skoro pracę trzech osób można podzielić na dwie, to otwiera się pole do redukcji. Prowadzone przez unijne instytucje szacunki zadają kłam twierdzeniom jakoby praca w Polsce była wyjątkowo droga. Statystyczny koszt roboczogodziny (wskaźnik liczony ze wszystkimi obciążeniami) wynosi w Słowenii 14 euro, Czechach – 10, a w Polsce nieco ponad 7 euro. Wyższy jest także w Estonii, na Węgrzech i na Słowacji. Tylko Litwa, Łotwa i Bułgaria mają ten wskaźnik niższy. Oczywiście, nasz region to druga liga. Ta sama roboczogodzina kosztuje 44 euro w Norwegii, w Szwecji – 39, w Belgii – 37, we Francji -34, w Niemczech – 30 euro. I jeśli nawet przyjąć szacunek zgodnie z którym wydajność jednego zatrudnionego w Polsce stanowi tylko 60 proc. unijnej średniej, to dysproporcja i tak jest ogromna.
Pracujemy długo, lecz mało efektywnie
Podział na wschód i zachód dotyczy nie tylko całej Europy, ale i Polski. Miesięczne średnie pobory zatrudnionych w województwach wschodnich – od Podlasia po Podkarpacie – są o 500 zł niższe niż pracowników z pasa zachodniego. Oczywiście, ogólnopolskim liderem jest Warszawa ze średnią pensją około 6 tys. zł brutto. Średnią warszawską podnoszą bardzo wysokie uposażenia kadry kierowniczej firm, prezesów banków, urzędników administracji centralnej i samorządowej. Warto zwrócić uwagę na bardzo duże, typowe dla Polski, rozwarstwienie dochodów. Większe niż w Skandynawii i w Niemczech. Polska kadra kierownicza wysokiego szczebla (banki, duże przedsiębiorstwa) zarabia na poziomie kolegów z Zachodu. W kryzysie dochody najlepiej uposażonych wzrosły jeszcze o 15 proc. A już zarobki zwykłego menagera kształtują się na poziomie szeregowego pracownika we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Istotnym wskaźnikiem informującym o tym, czy w danym kraju praca jest droga czy tania, jest udział płac w PKB. W Danii czy w Niemczech przekracza on 50 proc. W Polsce wynosi tylko 33 proc. i niestety w ostatnim okresie zaznaczyła się tendencja spadkowa. Trudno więc mówić, że droga roboczogodzina odbiera naszej gospodarce konkurencyjność. Wprost przeciwnie – zbyt tania praca i możliwość zwiększania obciążeń zatrudnionych skłania pracodawców do pewnej niefrasobliwości w szafowaniu nią. Zniechęca także do wprowadzania innowacji i rozwiązań zmniejszających nakład pracy. Wystarczy porównać na przykład sposób prowadzenia remontów w Niemczech i w Polsce. U nas nierzadko kładzie się nowe nawierzchnie na ulicach, potem pruje się je, by położyć rury. Przekopuje się świeżo położone trawniki itp. U naszych zachodnich sąsiadów kolejność robót jest precyzyjnie planowana. Pomału, ale dobrze, to dewiza aktualna tam także dziś. W Niemczech pracuje się krócej, lecz efektywniej.
Ważne są nie tylko same pieniądze
Przy słabości związków zawodowych trudno liczyć na to, że w dalszej perspektywie zostanie wynegocjowany między pracodawcami i pracownikami rozsądny poziom wynagrodzeń. Wydaje się, że arbitrem powinno tu być państwo. Należy szukać złotego środka między konkurencyjnością gospodarki a chłonnością rynku wewnętrznego. Niskie pensje ułatwiają produkcję eksportową, ale nie łudźmy się nie przebijemy hutników z Chin, ani tkaczek z Bangladeszu. Naszą bronią musi być innowacyjność i jakość. Podnoszenie poziomu dochodów szeregowych pracowników zwiększa chłonność rynku wewnętrznego, a przez to poprawia koniunkturę. Firmy mają komu sprzedawać swoje produkty i cała machina zaczyna się szybciej kręcić. Istotne jest jednak, żeby nie zwiodła nas tzw. statystyka średnia. Wzrost dochodów w grupie najbogatszej nie przekłada się na ożywienie na rynku, bo mamy do czynienia z konsumpcją luksusową lub różnego rodzaju formami lokat. A jak wiadomo zamrażanie pieniędzy nie służy gospodarce. Dopiero pieniądze trafiające do rąk zwykłych konsumentów są jej motorem. Chyba już czas, by zaczęli oni korzystać z poprawy zamożności kraju, co pokazuje wzrost PKB. Musimy jednak mieć świadomość, że nawet gdy pod względem wysokości dochodu narodowego dogonimy kraje Zachodu, to długo jeszcze będziemy od nich biedniejsi. O poziomie zamożności decydują nie same pieniądze, lecz warunki mieszkaniowe, liczba samochodów na 1000 mieszkańców, kilometry autostrad, dostęp do edukacji, służby zdrowia czy Internetu.
Teresa Hurkała