Często spotykają się na leśnych duktach – i zawsze patrzą na siebie obojętnie. Bo są, po prostu, z innych bajek; z bardzo innych bajek.
Przyjeżdżający w Bieszczady terenówkami (charakterystyczne, że coraz rzadziej są to cenione w tych górach uazy czy mniej szanowane, bo z zawodzącą elektroniką, niwy; by już o przedpotopowych gazach, za którymi niejeden tęskni, nie wspominać) na pewno mają swoje problemy, ale bodaj ostatnim z nich jest finansowy; przynajmniej tak sądzą miejscowi, obserwujący, jak częstokroć napędzany „na cztery łapy” lśniący pojazd przywożony jest na lawecie, uczepionej luksusowego mercedesa klasy S albo innej limuzyny. Dla tych, którzy do lasu chodzą po zarobek, podstawowym kłopotem życiowym są pieniądze, a właściwie ich brak. Bo choć od upadku PGR-ów i Igloopolu oraz okrojenia liczby stałych pracowników Lasów Państwowych minęły dwie dekady, choć na wieś popłynęły unijne dotacje – tu najczęściej zmieniło się niewiele. Wciąż trudno o pracę, a koszmarnie wręcz brakuje pracy dobrze płatnej. Ot, cała tajemnica.
Ale niezmienna jest wiara, iż „Las wyżywi nas”. Dlatego dzień w dzień niemal na błotniste dukty wyrusza mrowie wszystkiego, co jest w stanie przemieszczać się z ładunkiem po bezdrożach. Dosłownie wszystkiego: są i ciągniki, i ciężarówki, na kołach i gąsienicach; leciwe białoruśki, dety, ziły, stary, nowoczesne LKT, kockumsy, timberjacki. Trafiają się cudeńka samozaładowcze, ale królują auta z demobilu, wysłużone, które, i owszem, niezawodnie zwiozą drewno, byle wcześniej własnoręcznie załadować je na pakę. Robota cholerna.
Staszek roboty się nie boi – choć i on miewa jej dość. Zwłaszcza wtedy, gdy żona bierze kalkulator i robi mu na kartce rachunek zysków i strat. Koszty paliwa, napraw i części po jednej stronie, zarobek po drugiej. Ta druga niewiele przewyższa pierwszą; a i to dzięki temu tylko, iż do pierwszej litościwie nie dolicza wartości fizycznej roboty męża.
Kręcą wtedy oboje głowami, bo przecież dobrze pamiętają inne Bieszczady i inny czas. Ich ojcowie pracowali w lesie, przy zrywce. Kiedy zaczynali, w użyciu były wyłącznie konie: miało je każde nadleśnictwo, ale ambitny wozak wolał własne, bo z własnymi zarabiał lepiej. Harówka bezlitosna – dla ludzi i dla zwierząt – za to forsa wprost rewelacyjna. Owszem, ludzie wykolejali się przy tym, bo kiedy dostał taki przy wypłacie harmonię brudasów (500-złotówek z górnikiem Pstrowskim na awersie), od razu czuł potrzebę balowania. Pili więc na umór, wojowali, cudowali; do legendy bieszczadzkiej przeszła opowieść, jak to wozacy zdemaskowali bufetową jednej z nielicznych w gomułkowskich czasach restauracji, która po cenie wódki 40-procentowej sprzedawała gorzałę o 2 „konie” słabszą. Sprawa była ewidentna, milicja ustaliła, że istotnie wszystkie faktury opiewały na „Czystą” czy tam „Stołową” o mocy 38 proc., podczas gdy w rachunkach nabierała mocy – prokurator jednak nie mógł wyjść z podziwu, jakim cudem wiecznie pijani (bądź na kacu) byli w stanie wyłapać różnicę!
Staszek nie ma takich doświadczeń, bo jest z młodszego pokolenia. Zaczynał, kiedy świat był już mniej malowniczy: miał etat w nadleśnictwie, chorobowe, prawo do urlopu, odzież ochronną, sprzęt i paliwo ze służbowego magazynu. Kanady nie było jak kiedyś, ale socjal pełny. Tylko że potem przyszła nowa Polska i nowe zasady. Lasy Państwowe zbijały koszty – okazało się, że wcale nie muszą mieć etatowych pracowników do wycinki i zrywki drewna, że można to powierzyć firmom zewnętrznym. Na rynek weszły prywatne zakłady usług leśnych. Nadleśnictwa ogłaszały przetargi, a one konkurowały. Wiadomo czym: cenami. I wiadomo też, czyim kosztem odbywało się obniżanie cen…
Staszek próbował walczyć o swoje. Wyniuchał, że można tanio kupić wozy, które wycofuje armia – i w ten sposób wszedł w posiadanie kilku kolejnych starów-66. Żwawe bydlaki, zwłaszcza te z benzynowymi silnikami: 100 koni, napęd na trzy osie, a jeśli pooplatać koła łańcuchami, wszędzie się wdrapie i z każdego miejsca zjedzie. Tylko z łańcuchami jeden problem: wolno w nich wjeżdżać na drogi publiczne jedynie zimą; jak złapią o innej porze – a chętnych do łapania mnóstwo, bo to i policja, i straż graniczna; każdy lubi się wykazać – mandat gwarantowany, a to dla kogoś, kto liczy każdy grosz, przyjemne nie jest.
Na tych starach zwiózł spory kawał lasu. Auto miało wojskową normę ładowności 2,5 tony, a on pakował na nie na jeden kurs do 10 kubików drewna, co równało się jakimś 9-10 tonom. I dawały radę! Tyle tylko, że z przeciążenia oczyszczały sobie na koleiniastych drogach podwozia ze wszystkiego, co fabryka dodała do ramy: jeździło się więc bez rur wydechowych i tłumików, no i bez hamulców, bo przewody hydrauliczne po jednym kursie dematerializowały się. Ale strachu nikt nie miał: w górach i tak nie używa się hamulca nożnego, przy zjeździe ważne jest utrzymanie silnika na niskim biegu. Gorzej, że w przyspieszonym tempie rozlatywały się sprzęgła i silniki.
Kiedy Staszek postradał – z powodu zużycia, niczego innego – ostatnie auto, a znikąd nie szło znaleźć pieniędzy na kolejne (zresztą, i wojskowe magazyny opustoszały), machnął ręką na Bieszczady i zaczął jeździć za robotą na Opolszczyznę. Tam raczej drzewa ciął aniżeli wywoził; ale nie zaczepił się na długo, bo w płaskich lasach non stop tracił orientację i bywało, że godzinami szukał kolegów. Dlatego wrócił do siebie i po przebiedowanej (głównie na chlebie, ziemniakach, suszonych grzybach – no i piwie, bez tego ani rusz) zimie wpadł na odwagę, żeby szukać szczęścia za granicą.
Teraz wrócił do siebie. Okazyjnie kupił ciągnik i robi coś, co fachowo nazywa się „zrywka mechaniczna wleczona”. A raczej robił: właśnie ma problem – zacharczało coś, zazgrzytało i prawy przód przestał się kręcić. Na szczęście miał w kabinie podnośnik; podparł dziób traktora klockiem, podwindował, odkręcił koło i medytuje teraz, co z tym fantem począć? Jak usunąć awarię, ale przede wszystkim za co?
Wie jedno: święty Mikołaj nie przyjdzie, ani Died Moroz (choć granica z Ukrainą o rzut beretem). Tym bardziej pomoc drogowa. W ogóle nikt nie przyjdzie, bo takie Staszki nikogo nie obchodzą. Właśnie ominęło go dwóch cudaków – jeden w jeepie grand cherokee, drugi w toyocie land cruiser; obejrzeli zza przyciemnionych rozkraczonego rzęcha i tyle ich widział.
Cudów nie ma, a jeśli nawet były – to tak dawno, że nie ma co sobie nimi głowy zawracać. Zresztą: czy w tym świecie jest miejsce na cuda?
Waldemar Bałda