Szkoły zawodowe, takie, jakie istniały od czasów niesławnej reformy ministra Mirosława Handkego odejdą do lamusa. Od 1 września nauka w zasadniczych szkołach zawodowych będzie trwała, trzy lata, a nie dwa. Znikną z horyzontu licea profilowane, w których 50 proc. absolwentów nie było w stanie zdać matury.
Generalnie chodzi o „dostosowanie oferty edukacyjnej do zmieniającego się rynku pracy”. O takiej potrzebie od dawna mówią wszyscy, zwłaszcza właściciele firm nie mogący w tłumie bezrobotnych absolwentów znaleźć ludzi, którzy nadawaliby się do jakiejkolwiek pracy.
– Tego, co nas czeka, nie nazwałbym ani reformą, ani tym bardziej rewolucją – mówi Tadeusz Sławecki, podsekretarz stanu w MEN. Zmiany, które dzisiaj się materializują zainicjował klub parlamentarny PSL. Przy pomocy MEN udało się je przeprowadzić przez sejm. Teraz będą wdrażane. Metodą ewolucji. Początek zaplanowano na 1 września 2012, cała operacja zakończy się w roku 2017 – dodaje.
Nowa klasyfikacja zawodów
– Żadnych placówek nie likwidujemy – przekonuje przedstawiciel MEN. – Są wygaszane w sposób ewolucyjny. W tych, które nie rokują nadziei po prostu zaniecha się naboru. Obligatoryjnie wszystkie szkoły zawodowe staną się szkołami trzyletnimi. Ich absolwenci uzyskają dyplom w określonym „zawodzie”, ale również w określonych „kwalifikacjach” – dodaje.
Niech decydują pracodawcy
Nowością stanie się możliwość łączenia kilku szkól zawodowych w centra kształcenia zawodowego i ustawicznego. Pracodawcy będą mogli też zlecać szkołom przeprowadzenie kwalifikacyjnych kursów zawodowych. Czyli, w szkołach będą się kształcić nie tylko uczniowie. Także np. ludzie uczący się gdzieś rzemiosła.
Bez pracodawców ta reforma nie miałaby sensu. Dlatego, przygotowując rekrutację na rok 2012/2013 dyrektor szkoły, mając zamiar wprowadzić naukę nowego zawodu, obowiązany był porozumieć się w tej sprawie nie tylko z organem prowadzącym (czyli powiatem), ale także z powiatową, lub wojewódzką Radą Zatrudnienia. To ona musi każdorazowo orzec, czy w danym regionie jest zapotrzebowanie na tego typu fachowców i ilu. – Chodzi o to, by w danym regionie nie okazało się raptem, że na lokalny rynek wchodzi naraz np. stu techników hodowli koni – mówi Tadeusz Sławecki.